„Ciemniejsza strona Greya”. Warto iść do kina?

Awatar Paula Gajownik

Po dwóch latach oczekiwań witamy pana Greya znowu na ekranach kin. Stęsknione fanki w końcu ponownie doczekały się upragnionego Christiana. Ale czy naprawdę jest się czym zachwycać?

Należę do grona osób, które nie czytały książki, więc polegam tylko na filmie. Oglądałam pierwszą część i cały czas jestem nią oczarowana. Jako, że doceniam pracę twórców, od razu kupiłam soundtrack i film na DVD. Potem odliczałam dni do obejrzenia kolejnej części, ale poszłam na nią bez większych oczekiwań. Co prawda słyszałam niepochlebne opinie o „dwójce”, ale nie zrażałam się wiedząc, że i pierwsza część była mocno krytykowana. Mimo złych recenzji i Złotych Malin mnie „jedynka” bardzo się podobała.

Może to i czar Walentynek, ale sala kinowa była zapełniona po brzegi. Druga część skupia się bardziej na Christianie. Mamy okazję jeszcze lepiej poznać przeszłość Greya. Przechodzi on niesamowitą przemianę i to wszystko z korzyścią dla Any. Właśnie to sprawia, że druga część jest urocza. Christian po prostu się zakochał. Pokazał bardziej zaborczą część swojego „ja”, ale jednocześnie zaczyna bardzo dbać o Steele: przelewa jej pieniądze na konto, chociaż ona tego nie chce i prosi, by się do niego wprowadziła. Tak naprawdę obydwoje się zmienią. Dominator złagodniał, a uległa go zaskakuje. Mimo, że przeszła ona już metamorfozę w pierwszej części, to stara się być coraz bardziej odważna.

W „Ciemniejszej stronie Greya” wiele się dzieje, a zarazem odniosłam wrażenie, że czegoś tutaj brakuje. Następuje istna kumulacja fatalnych sytuacji. Za duża jak na jeden film. Pojawiają się czarne charaktery, które starają się przerwać sielankę głównym bohaterom. Poznajemy trzy postacie, których wątek nie został zbytnio rozwinięty. I właśnie w tym moim zdaniem tkwi problem. Z jednej strony mamy zakochaną w Greyu Leilę. Myślałam, że narobi trochę szumu, tymczasem dziewczyna jak szybko się pojawiła, tak szybko znika. To samo dzieje się w przypadku pani Robinson. W międzyczasie oglądamy wypadek Greya, który następnie szczęśliwie przeżywa. W książce z pewnością wszystko jest bardziej rozbudowane, jednak brak tego w filmie może drażnić. Wyjątkowo zainteresowała mnie postać Jack’a. Dodatkowo otwarte zakończenie pozostawiło niedosyt. Widz wie, że Hyde będzie dążył do zrujnowania życia Greya.

Jeden z największych plusów to ścieżka dźwiękowa, która jest jak zwykle bez zarzutu. Nie będę się czepiać gry aktorskiej, bo uważam, że postaci, w które wcielają się Jamie Dornan i Dakota Johnson nie dają możliwości popisania się. Obecnie nie wyobrażam sobie nikogo innego w roli Szarego albo Anastasii.

Na ostatnią część oczywiście też się wybiorę, bo jestem fanką trylogii i ciekawi mnie jakie będą dalsze losy filmowej pary. Najbardziej urzeka mnie, że wiele jest w tym z bajki. Mało prawdopodobne, by taka historia zaistniała w rzeczywistości. Nie można odebrać filmowi pewnej romantycznej aury, mimo że paradoksalnie dużo w nim scen daleko odbiegającego od romantyzmu seksu. Na pewno aura ta bardziej widoczna jest w tej części niż w poprzedniej.

Trudno jest zestawiać obydwie części, bo chociaż trzymają się pewnego schematu (seks, pisanie smsów, w pierwszej części motyw z helikopterem, w drugiej ze statkiem), to jednak różnią się diametralnie. Dla porównania „jedynka” była płytka. Tylko ona, on i pełno sekretów. Nie skupiono się na tym dlaczego Christian postępuje tak a nie inaczej. Postawiono na pożądanie, które kieruje bohaterami. Miało ono jednak dla mnie swoją magię. Wydaje mi się, że niektórzy fani „Pięćdziesięciu twarzy Greya” mogą się zawieść na jego „ciemniejszej stronie”. Jeżeli ktoś spodziewa się klimatu, który był w poprzedniej części, to faktycznie się rozczaruje. Druga część nie była zła, ale też nie dostarczyła mi dreszczyku emocji. Sądzę, że panowie bardziej wytrzymają na tej części niż na „Pięćdziesięciu twarzach Greya”. A to wszystko głównie dzięki temu, że nie koncentruje się ona bezpośrednio na samej więzi Any i Christiana, ale pojawią się też osoby bawiące się w intrygi. Zdecydowanie bardziej w pamięci zapadła mi pierwsza część, ale to tylko potwierdza, że zazwyczaj „jedynki” są najlepsze. Oceniając film w skali Filmweb daję mimo wszystko mocne 6/10. Chciałabym móc dać więcej, ale chcę pozostać obiektywna.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *