Za każdym razem, gdy robię dłuższą przerwę od prowadzenia bloga, obiecuję sobie, że robię to ostatni raz. I zazwyczaj udaje mi się to, ale na krótką metę. Potem mój plan trafia szlag. Brak systematyczności nie wynika bynajmniej z braku chęci pisania. Doszłam do wniosku, że nie mogę pisać o byle czym, bylejak, żeby tylko utrzymać ciągłość. Jeżeli opublikuję wpis na blogu, to wracając do niego po jakimś czasie muszę czuć te same emocje, które targały mną podczas jego pisania. Piszę pod wpływem impulsu, a nie z grafikiem w ręce. Oczywiście zależy mi, aby posty ukazywały się często, ale dla mnie musi coś za nimi stać. To tak jak oglądasz stare fotografie i mimo upływu lat dalej czujesz to, co działo się w uwiecznionej chwili. Tak było z „La la land”. Z wszystkich treści wrzuconych na bloga najbardziej utożsamiam się z wpisem o tym właśnie filmie. Posty pisane „tu i teraz”, gdy do głowy przychodzą nagle pomysły, a potem gwałtownie łapiesz za długopis, włączasz muzykę na słuchawkach i myśli przelewasz na papier – to jest to! Znasz to uczucie?
Ostatnio zastanawiałam się co jest w tych wszystkich filmach, które tak mnie poruszają. I znalazłam parę podobieństw. Wspólnym mianownikiem jest pasja, która dostrzegalna jest w „La la land”, ale także w jednym z filmów nominowanych do tegorocznych Oscarów. Filmy oglądam zazwyczaj po to, by uciec od otaczającej mnie rzeczywistości. Nie przepadam za przeciętnością. Chcę, by po seansie zostało coś we mnie i móc rozmawiać o filmie jeszcze długo po jego zakończeniu. Każdy ma inną wrażliwość, a jeśli chodzi o filmy, trudno mnie tak totalnie oczarować. Niedawno udało się to „Call me by your name”.
„Call my by your name” jest dla mnie wszystkim tym czego szukam w kinie: młodość, pasja, pożądanie, poryw serca, spontaniczność. Pamiętam jak czytając opis filmu oraz informację, że nominowany jest do Oscara, pomyślałam: „Oby nie dostał statuetki „bo tak wypada”. Myśli wzięły się stąd, że zeszłoroczny Oscar (jak dla mnie niesłusznie) powędrował do „Moonlight”. Był to dla mnie film niezły, ale dosyć banalny, bo tematyka filmu podejmowana była już wielokrotnie. Jednak nie oznacza to, że z tego względu z góry skreślam „Moonlight”. Mimo wszystko uważam, że historię, którą widzieliśmy można było przedstawić w bardziej oryginalny sposób.
„CMBYN” też porusza niejednokrotnie wałkowany temat jakim jest miłość gejowska. Jednak w porównaniu z zeszłorocznym laureatem Oscarów, tutaj udało mi się dogłębnie pochłonąć temu, co obserwowałam na ekranie. Tło filmu jest dosyć przyjemne: mamy lata 80′, wakacje, piękne Włochy. Głównym bohaterem jest 17-letni Elio, który mieszka wraz z rodzicami. Jego ojciec jest profesorem, natomiast matka tłumaczką. Pewnego razu do rodziny Perlman przyjeżdża Oliver, starszy od Elio chłopak, który pracuje z jego ojcem nad doktoratem. Oliver od razu podoba się Elio, jednak widać, że młody chłopak cały czas prowadzi wewnętrzną walkę. „Powiedzieć czy nie powiedzieć? Oto jest pytanie!” – Elio cały czas waha się czy wyznać Oliverowi co czuje. Próbuje wyzbyć się uczucia do przyszłego doktora wmawiając sobie, że ten pewnie go nie lubi. Tym samym dochodzimy w końcu do sytuacji, w której obserwujemy ciągłe zwodzenie się głównych bohaterów. Doskonale wiadomo, że jeden i drugi ma się ku sobie, ale Elio boi się ujawnić co czuje, a Oliver woli raczej nie usłyszeć prawdy.
Żadna z postaci nie jest w tym filmie pokazana bez przyczyny. Mamy przecież jeszcze Marzię. Koleżankę Elio, która cały czas od rozpoczęcia filmu jest przy nim. Ma nadzieję na coś więcej i nastaje taki moment, w którym Elio w międzyczasie spotyka się z nią intensywniej. Tak jak w pewnym sensie Oliver wykorzystał Elio, tak samo tutaj Elio wykorzystuje Marzię, mimo, że nie ma złych intencji. Chce się w ten sposób być może przekonać do tego, że jest heteroseksualny albo (co bardziej prawdopodobne) dać upust swojej złości, zemścić się na Oliverze za jego postępowanie.
Film odnosi sukces dzięki bardzo dobrze oddanej wzajemnej fascynacji głównych bohaterów. Widać rzeczywistą chemię między Elio a Oliverem. Poza tym świetne pokazane są emocje jakie nimi targają i dylematy jakie przed nimi stoją. Elio – młody, wrażliwy, bardzo inteligentny, ale jednak trochę zagubiony chłopak, nie potrafiący odnaleźć się w nowej sytuacji. Nie doświadczył w swym życiu jeszcze zbyt wiele, nie zakochał się tak na zabój, a gdy już się to stało, musiał boleśnie się zawieść. Oliver – bardziej racjonalny, ale jednak ulega uczuciu. Słyszałam, że niektórzy mieli problem z postacią pojawiającego się i momentami znikającego Olivera. Nie przepadają za nim tak samo jak na początku wydawać by się mogło Elio. Ja spokojnie śledziłam jego losy, ale najpierw faktycznie widziałam w nim dojrzałego mężczyznę bawiącego się 17-latkiem. Z czasem starałam się go zrozumieć. On te wakacje potraktował jako możliwość bycia sobą. Potem musiał wrócić do swojego miasta, narzeczonej i udawać. Inni mogą go potępiać i odebrać tak jak ja w pierwszej chwili. Oliver poddał się gorącemu romansowi, a potem ot, tak zostawił Elio. Oliwy do ognia dodaje telefon Olivera do Elio z nowiną, że się ożenił i pytanie „Masz coś przeciwko?”.
Jednak w tym filmie kluczowe są dwa momenty. Furorę robi scena, w której Elio rozmawia ze swoim ojcem, a ten całym sercem wspiera go w tym co czuje jego syn. Pan Perlman wygłasza pouczający monolog mający dodać odwagi Elio. Fani „CMBYN” chcą nawet, by Michael Stuhlbarg za tę przemowę dostał Oscara.
Ale moim zdaniem jedną z najciekawszych scen jest ta końcowa, w której domownicy nakrywają do stołu, a Elio siedzi przy kominku i płacze. Mistrzostwo! Moment, w którym mama woła syna, a ten patrzy prosto w kamerę uważam za swego rodzaju metamorfozę głównego bohatera. Jego cyniczne spojrzenie to według mnie ukazanie, że spojrzał prawdzie w oczy, pogodził się z tym co się stało i zatracił swoją beztroskę.
Uwielbiam wszystko w tym filmie. Zaczynając od ozdobnikowych napisów początkowych i końcowych, po aktorów, krajobrazy, fabułę i muzykę (moje ukochane „Paris Latino”, „Words don’t come easy” czy „Love my way”). Nie jest to film mówiący jedynie o społeczności LGBT, „Call me by your name” niesie za sobą uniwersalizm. Myślę jednak, że najbardziej moim sercem zawładnął Timothée Chalamet. I właśnie dzięki niemu ten film jest tak niesamowicie dobry. W roli Elio nie wyobrażam sobie nikogo innego. To jeden z najbardziej utalentowanych aktorów młodego pokolenia (mój rocznik, jestem dumna!). Poza tym po obejrzeniu „CMBYN” przejrzałam wiele wywiadów z jego udziałem. To młody, przystojny, skromny i przede wszystkim zwyczajny chłopak. Niczego mu nie brakuje. „Call me by your name” otworzyło przed nim wiele drzwi i tylko od niego zależy czy wytworzone wokół niego zainteresowanie dobrze wykorzysta. Jeśli nie zmarnuje szansy, to wróżę mu wielką karierę.
Publikuję ten wpis na kilka godzin przed galą ze szczerą nadzieją, że mimo niezbyt popularnego przeze mnie typowania, to jednak ten film i Timothée Chalamet dostaną statuetkę.