„Marna kopia Greya”? – taka myśl przeszła mi przez głowę, gdy na okładce książki Blanki Lipińskiej przeczytałam, że to „Ojciec chrzestny i 50 twarzy Greya w jednym”. Czy moje przeczucie okazało się być trafne?
Do „365 dni” byłam nastawiona sceptycznie już od samego początku, gdy powieść porównywana była do bestselleru „50 twarzy Greya”. Akurat tak się składa, że ekranizacja książek o Greyu i Anastasii jest mi dość dobrze znana. Nie uważam, aby było to kino najwyższych lotów, ale z łatwością wciągnęłam się w love story o bogaczu i początkującej dziennikarce. Wiedząc, że ekranizacja trylogii brytyjskiej pisarki E.L. James wyszła mocno średnio i mając na uwadze, że „365 dni” to jednak będzie polski film, obawiałam się, że okaże się być klapą.
Pomimo tego, że do erotyku Blanki podchodziłam z pewną rezerwą, to jednocześnie bardzo chciałam przekonać się czy faktycznie jest o co robić tyle hałasu. W końcu książki Lipińskiej sprzedają się jak świeże bułeczki. To właśnie ona stoi za sukcesem swojej książki, której zrobiła najlepszy PR. Sprzedaż trylogii napędziła dzięki wygłaszaniu odważnych tez na temat seksualności.
Blankę Lipińską darzę dużą dozą sympatii. Do kina na „365 dni” poszłam głównie z jej powodu. Podoba mi się w niej jej bezkompromisowość, cięty język, a przede wszystkim to, że jak chyba nikt inny wcześniej w polskim show biznesie, tak otwarcie i bez skrępowania wypowiada się o seksie. Jest też typem celebrytki, który jest szczególnie lubiany przez dziennikarzy, bo odpowie na każde zadane jej pytanie i nie oburza się, gdy odpowiedź na nie mogłaby być dla niej niewygodna. Wydaje się, że współpracuje się z nią równie przyjemnie jak z Małgorzatą Rozenek-Majdan.
Po wyjściu z seansu miałam bardzo mieszane odczucia co do filmu. Długo zastanawiałam się w jakich kategoriach go rozpatrywać: czy rozłożyć na czynniki pierwsze, czy może skupić się na tym jakie emocje mi dostarczył.
Od strony technicznej…
Przebrnięcie przez pierwsze 30 minut filmu było dla mnie istną katorgą. Sprawia on wrażenie niedopracowanego i dziwnie pociętego. Te pierwsze pół godziny wydaje się być zlepkiem przypadkowych scen, które nie mają ciągu przyczynowo-skutkowego. Najpierw oglądamy fragment, w którym na Wyspie Lampedusa zostaje zabity ojciec głównego bohatera, a potem przenosimy się pięć lat później do San Francisco, gdzie Massimo załatwia swoje rodzinne interesy. Irytująca jest też główna bohaterka Laura, która będąc już schwytaną i uwięzioną przez swojego przyszłego wybranka, cały czas naprzemiennie biega, mdleje i próbuje się uwolnić.
Z grą aktorską wcale nie jest lepiej. Jeśli chodzi o Annę-Marię Sieklucką to pozostawia ona u niej wiele do życzenia. Był to jednak debiut aktorki na dużym ekranie, więc z góry jej nie skreślam. Zdecydowanie wiarygodniej wypadł przy niej Michele Morrone, który wcielił się w rolę przystojnego Włocha Massimo. Chociaż momenty, w których mówił: „Are you lost baby girl?” przyprawiały mnie o ciarki żenady.
Jednak chyba najbardziej przeszkadzało mi to, że cała ta historia miłosna jest trudna do uwierzenia. Gangster raz zobaczył pewną obcą mu kobietę na wyspie, z którą nawet nie zamienił słowa, a potem postanowił, że ją porwie i da jej 365 dni na to, by się w nim zakochała? Trochę mało realne, prawda?
Kolejne minuty…
Najgorsze mamy już za sobą. Po wspominanych już przeze mnie najgorszych 30 minutach było już tylko lepiej. Zacznę od tego, że dobór muzyki do tego filmu to istne mistrzostwo. Najlepiej świadczy o tym fakt, że pierwszą rzeczą jaką zrobiłam po powrocie do domu z kina było wyszukanie w internecie soundtracku. Na pewno dobrym posunięciem było też obsadzenie w głównych rolach świeżych, nieznanych nikomu wcześniej twarzy. Jednak najjaśniejszym punktem tego filmu była bez wątpienia Magda Lamparska wcielająca się w Olgę. Aktorka w jednym z wywiadów wyjawiła, że do wystąpienia w „365 dniach” ostatecznie przekonała ją menadżerka. Brawa dla menadżerki! Lamparska nie musi żałować przyjęcia propozycji zagrania w erotyku Blanki, bo dzięki temu mogła pokazać się z zupełnie innej strony niż wszystkim znana „dziewczyna z sąsiedztwa”.
Ten film ma wszystko to, czego oczekujemy od tego typu kina: piękni pierwszoplanowi aktorzy, ładne widoki i genialną muzykę. Czego chcieć więcej?
Najważniejsze jest to jak podejdziemy do tej ekranizacji: czy będziemy doszukiwać się w niej błędów czy może czerpać z niej przyjemność. Ja idąc na seans nastawiłam się na rozrywkę i została mi ona dostarczona. Oglądanie filmu sprawiło mi po prostu frajdę i świetnie się na nim bawiłam. Nie pokładałam w nim wielkich nadziei i nie liczyłam na to, że wniesie coś nowego do kinematografii. Takie nastawienie do „365 dni” polecam każdemu!
Dodaj komentarz